Do kin wszedł niedawno nowy twór Marvela, o tytule podanym powyżej. O ile nie szedłem do kina z jakimś entuzjazmem, czy pełnym nadziei na dobry film nastawieniem, to z czystym sumieniem, mogę powiedzieć, że dobrze się przy nim bawiłem. Czarna Pantera jest swoistą odskocznią od pełnych humoru wytworów Marvela, takich jak Ant-Man. Mamy tu z resztą do czynienia z filmem, w którym główny bohater jest władcą afrykańskiego, nieistniejącego państwa. Jednak, bądź co bądź, ciężko o brak humoru, jak i o epizodyczną rolę Stana Lee w marvelowskich filmach.
Czarna Pantera to film, który przedstawia losy bohaterów jednak z tej poważniejszej, jak wspomniałem wcześniej, bez naładowania toną humoru, strony. Dlatego jestem w stanie go polecić ludziom, którzy szukają chociażby odmóżdżającego akcyjniaka, a o fanach Marvela nie wspominając, bo jeśli chodzi o sceny walki, to jest tu na co popatrzeć. Film odnosi się bezpośrednio do wydarzeń z Civil Wara oraz do incydentu z Sokovii, odstawiając na boczny tor komiksy o Czarnej Panterze czy chociażby właśnie Civil Wara. Mówię to z tego względu, gdyż sam Killmonger został tu przedstawiony nie jako znany z komiksów, przypominający Tarzana z maczetą osiłek, lecz bardziej jako raper, amerykańskiego pochodzenia. Choć jeśli też o postaciach z komiksów mowa, to napotkamy tutaj chociażby Okoye czy Shuri.
Wakanda została odwzorowana naprawdę rewelacyjnie, jako ukrywające się przed zdemaskowaniem państwo, które dba głównie o swoje pokojowe wewnętrzne interesy. Mamy tutaj ludzi galopujących na koniach przy zachodzie słońca, a chwilę później dostrzegamy potężną wakandyjską metropolię. Jest na co popatrzeć, zwłaszcza, jeśli wierzyć mitom o tym, że zachody słońca są najpiękniejsze w Wakandzie.